Druga w nocy, za oknem czarno i ani jednej gwiazdy na niebie... jechać czy nie? Prognozy obiecują piękną noc na Słowacji i słoneczny dzień, ale jakoś trudno mi w to uwierzyć patrząc za okno. W końcu jakoś udaje mi się podjąć męską decyzję - skoro już wstałem to jadę.
Jeszcze tylko herbata do termosu i wskakuję do auta, a przede mną dwie i pół godziny jazdy. O dziwo, mimo, że to środek nocy, na ulicach spory ruch, to samo na Zakopiance. Dopiero na drodze do Chyżnego i na Słowacji trochę się uspokaja. Cały czas patrzę w niebo i mam coraz większe wątpliwości czy to w ogóle ma sens. Nadal ani jednej gwiazdy na niebie, no ale skoro już dotarłem do Chyżnego... stąd już tylko pół godziny drogi do Valaski Dubovej skąd dzisiaj startuję - wybrałem oczywiście najszybszą trasę. Niestety, oznacza ona i tak zwykle dwie godziny drogi i 900 metrów przewyższenia. Tymczasem, kawałek za Chyżnem pogoda - jak za dotknięciem magicznej różdżki - zmienia się. Chmury zostają po polskiej stronie, a na Słowacji piękne rozgwieżdżone niebo i mgły w dolinach, które utrudniają jazdę, ale obiecują fantastyczny świt.
Skąd w ogóle ten Wielki Chocz? W Polsce góra raczej mało znana, ja sam zwróciłem uwagę na tą niezdarną, garbatą górę ze skalistym wierzchołkiem tylko dlatego, że wielokrotnie mijałem ją jadąc w Małą albo Wielką Fatrę. Chwila w Internecie wystarczyła, żeby sprawdzić, że ze szczytu roztacza się podobno jedna z najpiękniejszych panoram na Słowacji... no cóż, zobaczymy wkrótce. Tutaj słowo wyjaśnienia: na Choczu miałem już okazję być kilka tygodni wcześniej, ale wtedy było tak zamglone, że z wierzchołka nie było wiele widać. Ale za to przynajmniej wiem, czego się spodziewać na szlaku.
Do Valaski Dubowej dojeżdżam "na styk" - do wschodu zostało półtorej godziny, więc raczej będę musiał mocno przycisnąć, żeby zdążyć. Szlak z tej strony nie jest jakoś specjalnie atrakcyjny - przez większość czasu idzie się po prostu wśród lasu dość mocno pnącą się do góry ścieżką. Nudne to i męczące okropnie, jedynie od czasu do czasu ciśnienie podnoszą dochodzące z lasu trzaski gałęzi i jakieś dziwne odgłosy... wolę jednak się nie obracać ani nawet nie wyobrażać sobie co bym mógł zobaczyć w świetle czołówki (jeż? a może...?).
W końcu ścieżka wyprowadza na Pośrednią Polanę, gdzie przez chwilę można odpocząć, gdyż szlak przez chwilę wiedzie prawie płaskim terenem. Tutaj też doganiam i mijam pierwszych Słowaków, którzy tak jak ja idą na świt. Stąd też majaczy w ciemnościach czarna, szczytowa kopuła Chocza, a ja mam wrażenie, że błyskają tam światła czołówek. Czyli na wierzchołku raczej nie będę sam.
Do wyjścia na wierzchołek wybieram wariant zimowy (oznaczony drogowskazem i tyczkami) - jest o wiele wygodniejszy niż standardowy letni szlak (za zielonymi znakami),gdzie jest kilka bardzo stromych i śliskich fragmentów. Po drodze mijam jeszcze kilka grup turystów i w końcu jestem na wierzchołku, gdzie już zdążył zgromadzić się spory tłumek. Widoku, który tam na mnie czeka nie sposób opisać słowami.
Wielki Chocz od wschodniej strony opada bardzo stromym, skalisto-trawiastym stokiem. Gdy wychodzi się na wierzchołek od zachodniej strony (z Valaski) i staje nagle nad krawędzią, widok po prostu zapiera dech w piersiach. Wszystkie okoliczne doliny zasnute są morzem mgieł, które zdają się być niemalże pionowo pod nogami. Wystają z nich jedynie najwyższe pasma... Tatry Zachodnie i Wysokie na wschodzie, potem Niżne Tatry na południowym wschodzie, na południu hale Wielkiej Fatry, a na zachodzie strome stoki i hale Małej Fatry z przykuwającym wzrok Wielkim Rozsutcem. Na północy, po polskiej stronie widać jedynie stożek Babiej Góry, cała reszta pod chmurami. Po prostu piękne!
Jedynie przenikliwe zimno i wiatr trochę przeszkadzają, więc ubieram na siebie czapkę i rękawice. Na szczęście, gdy wychodzi słońce robi się od razu cieplej. A piękne światło sprawia, że od razu zapominam o zimnie. Co ciekawe całe zgromadzone słowackie towarzystwo dość szybko zmywa się na dół i zostaję sam. Zupełnie mi to nie przeszkadza - dla takich chwil - samotnych poranków na szczycie - naprawdę warto żyć.
Przez dłuższą chwilę buszuję po okolicznych skałkach robiąc masę zdjęć, potem jem śniadanie i w końcu - około godziny po wschodzie - zaczynam tą samą drogą schodzić. Po drodze jeszcze kilka razy się zatrzymuję i robię zdjęcia. Wygląda na to, że zachodnia krawędź szczytowej kopuły to musi być świetna miejscówka na zachód słońca... cóż, może kiedyś...?
Robi się późno, więc przyspieszam kroku i właściwie zbiegam najpierw na Pośrednią Polanę, a później zielonym szlakiem do samej Valaski Dubowej. Po drodze mijam prawdziwy tłum ludzi walących na górę - wśród Słowaków, to naprawdę popularna góra i nic dziwnego - widoki naprawdę wymiatają. Szkoda jedynie, że dolna część szlaku jest tak strasznie nudna. Na szczęście pokonuję ją w ekspresowym tempie i już po pół godzinie od Pośredniej Polany jestem w aucie. Teraz jeszcze tylko dwie i pół godziny jazdy i w domu (a nad Polską nadal chmury!)...