Kilka dni przed zamknięciem granic z powodu pandemii udało mi się wyskoczyć na jeden z najpiękniejszych szczytów na Słowacji.
Już kilka razy na Wielkim Choczu byłem - zarówno zimą (Powrót na Wielkiego Chocza) jak i jesienią (Wielki Chocz). Za każdym razem był to świt, co oznaczało wstawanie w środku nocy i dramatyczną walkę z samym sobą. Tym razem pojechałem wyluzowany, nie śpiesząc się, w środku dnia aby oglądać z wierzchołka zachód słońca.
Mimo, że się nie spieszyłem, na szczycie byłem na tyle wcześnie, że miałem jeszcze czas, żeby pobuszować po okolicy w poszukiwaniu ciekawych kadrów. Okazało się, że warto - całkiem ładny widok rozciąga się nie tylko z samego wierzchołka, ale również z północnej części podszczytowego plateau (wspaniały widok na Małą Fatrę).
Planowałem również wyjść na Małego Chocza, ale moje plany szybko zweryfikowało życie - na Małego Chocza nie prowadzi żaden szlak, co sprawiło, że metr od ścieżki zapadłem się w śnieg powyżej kolan. Jeszcze przez kilka minut walczyłem przedzierając się w kierunku wierzchołka, ale w pewnym momencie odwróciłem się i zobaczyłem jak niewiele udało mi się przetorować. Uznałem, że gra nie warta jest świeczki i cały spocony, dysząc jak parowóz, powlokłem się z powrotem na główny wierzchołek.
Kolejne chwile odbyły się już zgodnie z planem, widoki jak zwykle piękne, a słońce pięknie zabarwiło śnieg dookoła na czerwono, niebiesko, fioletowo... na dół wróciłem oczywiście już w całkowitych ciemnościach.