Sam nie pamiętam, ile razy wybierałem się w Małą Fatrę i z jakiegoś powodu musiałem wycieczkę przełożyć... w maju pogoda była po prostu fatalna, w październiku jadąc na miejsce miałem stłuczkę (no cóż, trochę za bardzo się spieszyłem i dostałem nauczkę),no i w końcu, w lutym, pod koniec zimy - udało się.
Plan od początku był ambitny - w sobotę o świcie miałem zameldować się na szczycie Wielkiego Rozsutca, a następnie przejść granią przez Stoha, Południowy Gruń, Hromowe i Chleb na Wielki Krywań, gdzie chciałem oglądać zachód. Po krótkich obliczeniach okazało się, że z domu muszę wyjechać około 0:30, żeby zdążyć, czyli pobudka wypadła na północ.
Chciałem złapać chociaż 3 godziny snu i położyłem się o 21, ale jak to w takich momentach bywa, przez większość czasu przewracałem się jedynie z boku na bok albo zapadałem w niespokojną, krótką drzemkę. W końcu udało mi się usnąć, ale było to chwilę przed tym jak zadzwonił budzik, więc z łóżka wstałem zupełnie nieprzytomny. Zrobiłem zapas herbaty do termosu i ruszyłem w drogę. Tym razem, pamiętając przygodę z października, jechałem wolno i ostrożnie, tym bardziej, że im bliżej gór tym śniegu było więcej, a droga na Słowacji dziwnie się błyszczała w świetle reflektorów. Za to pogoda zapowiadała się rewelacyjnie - na niebie tylko gwiazdy i żadnych chmur. W końcu dotarłem na parking w Stefanowej i po szybkim śniadaniu (o ile posiłek o 3:00 w nocy można nazwać "śniadaniem") ruszyłem do góry.
To co w teorii wyglądało na banalną drogę przez las, w zimie i w nocy okazało się pewnym wyzwaniem - szlak był kiepsko przetarty, więc śnieg w wielu miejscach załamywał się pod moim ciężarem i brodziłem w nim czasem po kolana. Do tego znaki na zielonym szlaku rozmieszczone są niezbyt często, przez co w wielu miejscach miałem zagwozdkę, którędy dalej. Na szczęście, z pewnym zdziwieniem, zauważyłem, że już ktoś przede mną tędy szedł - i te ślady w wielu miejscach mi pomogły, choć widać było, że ci którzy je zrobili, też gdzieniegdzie kręcili się w kółko szukając szlaku.
Nagle, bez żadnej zapowiedzi, drzewa się rozstąpiły i w końcu udało mi się wyjść na przełęcz pomiędzy Rozsutcem, a Stohem, gdzie śnieg okazał się w końcu lepszy - twardy, przewiany beton. Założyłem raki, wyciągnąłem czekan i poszedłem w lewo kierując się w kierunku Rozsutca. Ścieżka początkowo wznosi się łagodnie do góry wiodąc przez las, ale już po chwili zaczyna piąć się zakosami do góry. Drzewa zostają w tyle, a zastępuje je stromy stok i skały. I tutaj znowu zbawienne okazały się zostawione przez kogoś ślady, które poprowadziły mnie w kierunku wierzchołka. Wydaje mi się, że gdyby nie one, nie poszłoby mi to tak łatwo - wyszukiwanie drogi w nocy i zimie, gdy ścieżka i znaki są zasypane, proste by nie było (wiedziałem jedynie, że trzeba trzymać się południowej grani aby ominąć lawiniasty wschodni stok). Oto kolejna lekcja na przyszłość - nawet na takiej niepozornej "górce" jak Rozsutec można mieć problemy i lepiej wcześniej dobrze "odrobić lekcje" w domu.
W każdym razie, po dłuższej chwili, wyszedłem na podszczytową przełączkę, którą trzeba przetrawersować mając po bokach stromo opadające zbocza. Technicznie jest to banalne, ale w razie pośliźnięcia upadek na którąkolwiek ze stron mógłby okazać się bardzo groźny, więc pokonałem ten odcinek raczej ostrożnie. Później trzeba jedynie wdrapać się kilka metrów po skałach, żeby osiągnąć główny wierzchołek z krzyżem. To tam spotkałem w końcu dwóch sympatycznych Słowaków, po których śladach szedłem. Przyszli oni oczywiście w tym samym celu co ja i już rozkładali statywy. Okazało się, że czas miałem całkiem niezły i do świtu pozostało jeszcze trochę czasu. Pogoda nadal była bardzo dobra, jedynie zachodnia część Fatry była skryta pod wielką, czarną czapą chmur. W każdym razie nie wyglądało to na nic czym należałoby się martwić. A widok z Rozsutca jest oczywiście kapitalny - na pierwszym planie szczytowe skały, główna grań Małej Fatry ze Stohem i Wielkim Krywaniem jak na wyciągnięcie ręki, Wielka Fatra i Niżne Tatry gdzieś na południowym wschodzie, a na horyzoncie, dokładnie na wschód - Tatry.
Po kilkunastu minutach okazało się jednak, że ta wielka czarna czapa chmur, którą widziałem na zachodzie, zaczyna powoli połykać centralną część pasma, co oznaczało, że przykryje wkrótce także Rozsutca. Niestety, tym razem nie pomyliłem się i gdy do świtu brakowało jedynie kilkunastu minut, dookoła zrobiło się mleko i zaczęło dość mocno wiać. No cóż, trzeba było spakować graty i uciekać na dół. Zejście było stosunkowo łatwe i wkrótce znalazłem się z powrotem na szerokiej przełęczy Medziholie. Pogoda zepsuła się do tego stopnia, że zacząłem rozważać zejście na dół i powrót do domu.
W końcu jednak stwierdziłem, że skoro już tu jestem, to głupio tak od razu wracać i - zgodnie z planem - ruszyłem w kierunku Stoha. Nie pamiętam żadnego innego tak koszmarnego podejścia jak to - stroma ścieżka przez las, a potem mozolne podążanie od jednej tyczki do drugiej. Na domiar złego, im wyżej byłem, tym mocniej wiało i tym mocniej padał śnieg. Zaczął mi doskwierać brak snu, więc tempo miałem chyba żenujące (oczywiście dookoła nie było nikogo, więc nie musiałem się wstydzić). Gdy osiągnąłem wierzchołek, byłem tak szczęśliwy, że z rozpędu o mało nie pomyliłem szlaku - po prostu minąłem wierzchołek i ruszyłem w kierunku tyczek, które widziałem na wprost. Coś mnie jednak tknęło i wróciłem się, żeby sprawdzić drogowskazy - były oblodzone, ale udało się odczytać, że czerwony graniowy szlak skręca na Stohu ostro w prawo, a to co wziąłem za jego kontynuację, to w rzeczywistości jest zejściowy, zielony szlak na południe.
W sumie wierzchołek Stoha jest dość płaski, więc widoki (chyba - nigdy wcześniej tam nie byłem) nie są stamtąd zbyt efektowne. Dzięki temu nie żałowałem nawet, że prawie nic nie widać. A może się mylę? Być może kiedyś to jeszcze sprawdzę.
Zejście ze szczytu dłużyło się prawie tak samo jak wejście. W międzyczasie widzialność spadła do ok. 15 metrów, więc kolejne tyczki trzeba było odnajdywać na czuja. W pewnym momencie zatrzymałem się w miejscu, gdzie ani poprzedniej, ani następnej nie było widać - jedynie zlodowaciały stok, skuta lodem kosodrzewina i sypiący śnieg. Przez jeden maleńki moment poczułem ukłucie jakiegoś dziwnego niepokoju, które jednak zaraz minęło, gdy następna tyczka zamajaczyła w oddali.
Niżej było już lepiej, jak znalazłem się na kolejnej przełęczy (Stohove sedlo),przestało sypać, wiatr ucichł i nawet w oddali widać było dolne partie Rozsutca (oczywiście o słońcu można było zapomnieć). Dlatego też podjąłem decyzję, żeby iść dalej granią, a nie schodzić z Południowego Grunia na dół. No i w jego okolicach w końcu pojawili się ludzie na szlaku. Jakoś tak się złożyło, że zacząłem rozmawiać z klikoma turystkami z Węgier, dzięki czemu dalsza droga przez Steny i Hromove minęła całkiem szybko. Ta część grani jest miejscami bardzo wąska (skojarzyło mi się to od razu z przełączką na Wielkim Rozsutcu),ale tego dnia jakoś nie zwróciłem na to większej uwagi. Dopiero nazajutrz miało to okazać się kluczowe, ale nie wyprzedzajmy wypadków. W międzyczasie pogoda zaczęła się poprawiać, chmury uciekały do góry i zaczęło wychodzić słońce. To było ostateczne potwierdzenie, że dobrze zrobiłem zostając.
Jak już wspomniałem, wycieczkę umilałem sobie rozmową ze spotkanymi węgierskimi dziewczynami, gdy nagle gdzieś przed nami usłyszeliśmy dziwny okrzyk - raczej zdziwienia niż strachu. Zobaczyliśmy nagle, że jedna z osób idących kilkadziesiąt metrów przed nami (później okazało się, że to był kolega dziewczyn) zaczyna zsuwać się po oblodzonym stoku. Zbocze nie było strome (maksymalnie 45 stopni nachylenia) i po ok. 100 metrach robiło się prawie płaskie, ale zaraz za tym fragmentem obrywało się bardzo stromym stokiem w kierunku lasu, znajdującego się kilkaset metrów niżej. Turysta nie miał ani raków, ani czekana, więc jedynie zjeżdżał bezradnie nabierając powoli prędkości. W końcu zatrzymał się jednak na płaskim fragmencie. Chwilowo był bezpieczny, ale wrócić na szlak nie był już w stanie. W tym momencie okazało się, że nie na darmo, oprócz pełnoprawnych raków, wziąłem ze sobą również zapasowe "miniraczki". Zszedłem ostrożnie na dół do nieszczęsnego turysty, wypiliśmy po kubku herbaty i wróciliśmy razem na górę - on korzystając z moich miniraków.
Chwilę później, po podziękowaniach i kilku żartach na pożegnanie rozstałem się z Węgrami - oni mieli chyba dość wrażeń na ten dzień i postanowili zjechać kolejką z Chleba na dół, a ja - mając jeszcze sporo czasu do zachodu - poszedłem do tamtejszego baru na obiad. Żarcie nie było zbyt dobre (czego właściwie można było się spodziewać - żałowałem nawet, że nie chciało mi się iść do Chaty pod Chlebem, żeby tam zjeść, no ale ona jest dużo niżej),ale byłem tak głodny, że zjadłem dokładnie wszystko.
W międzyczasie pogoda zrobiła się bajkowa - pięknie zaświeciło słońce, a ilość chmur na niebie była "w sam raz" do fotografowania. Było jeszcze sporo czasu do zachodu, ale bałem się, że te warunki nie będą trwały wiecznie, więc ubrałem się szybko i poszedłem w kierunku Wielkiego Krywania. Podejście wiedzie najpierw granią (która jest tutaj bardzo szeroka),a następnie odbija w lewo i wiedzie nieco węższą (ale nadal dość szeroką) granią Krywania. Wydaje mi się, że to właśnie z niej (a nie z samego wierzchołka) widoki są najładniejsze, dzięki wielu skałkom, które można ładnie wkomponować na pierwszym planie. W każdym razie na szczycie i w jego okolicy spędziłem cały czas, który pozostał do zachodu tłukąc zdjęcia na potęgę. Pogoda na szczęście ustabilizowała się i do samego wieczora była bardzo dobra. Zresztą na szczycie prawie co pewien czas ktoś się zjawiał i podziwiał widoki.
Dopiero jak słońce zniknęło za horyzontem zacząłem schodzić do Chaty pod Chlebem. Nawet nie śpiesząc się dość szybko znalazłem się w schronisku, wśród wesołego, głównie słowacko-czeskiego towarzystwa. No i tu w końcu zjadłem porządny gulasz z kociołka z wielką pajdą chleba, gadając z siedzącymi obok Czechami.
Na szczęście zachód słońca w zimie jest wcześnie, a wschód późno, więc tym razem dość dobrze się wyspałem. Jak wyszedłem przed świtem ze schroniska, na niebie błyszczały gwiazdy, więc liczyłem, że tym razem wschód będzie ładny. Planowałem fotografować świt z okolic wierzchołka Chleba i tam też poszedłem. Było całkiem ciepło (jak na zimę) ale sytuacja diametralnie się zmieniła, gdy tylko osiągnąłem grań. Od razu uderzył mnie potworny wiatr (jak na złość ze wschodu) niosący ze sobą maleńkie drobinki zlodowaciałego śniegu. Miałem na sobie kominiarkę, ale nie wziąłem gogli, więc na szczyt dotarłem prawie po omacku. Co najgorsze okazało się, że wiatr przygnał masę ciężkich chmur i raczej ładnego świtu nie będzie.
Na szczęście podstawa chmur była o wiele wyżej niż dnia poprzedniego, więc co nieco było widać i udało się nawet zrobić jakieś zdjęcia. Najgorsze było jednak przede mną - zgodnie z planem poszedłem przez Hromove i Steny, aby z Południowego Grunia zejść na dół do Stefanowej. W pewnym momencie grań skręca na północ, a jej szerokość nie przekracza pół metra - to jest to newralgiczne miejsce, o którym wspomniałem wcześniej. Tego dnia wiatr był tak silny, że momentami ciężko było ustać. Wolałem nie ryzykować wywrotki i zjazdu stromym oblodzonym stokiem - dlatego ten fragment pokonałem na czworakach asekurując się czekanem. Pogoda w międzyczasie kompletnie się popsuła, zrobiło się szaro i dość ciemno. Dlatego bez żalu zszedłem z grani na Południowym Gruniu i porządnie zmęczony walką z wiatrem poszedłem do pobliskiego schroniska na śniadanie. Później jeszcze tylko musiałem zejść przez las na parking w Stefanowej i pojechałem do domu.